Minęło trzy tygodnie od podpisania pokoju.
Do małej wioski koło Compiegne z rykiem syreny wtoczył się samochód i stanął. Z wozu wyszedł niemłody już podporucznik z czarną opaską na prawem oku i szerokiemi bliznami, rozchodzącemi się od skroni aż do ucha i kącików warg. Przybyły z nim młody, pucołowaty żołnierz, pomógł oficerowi zrzucić futrzany płaszcz i, zwracając się do siedzącej w wozie kobiety o ciemnych oczach i rudych włosach, zawołał wesołym głosem:
— Wnet dowiem się o wszystkiem!
Pobiegł szybko, spostrzegłszy kilku wieśniaków, rozmawiających przed nowym domem, połyskującym świeżą blachą dachu.
Przybyli rozglądali się wokół.
— Jakie to dziwne, panno Martin! — rzekł oficer. — Byłem tu dwa razy podczas wojny. Za pierwszym razem widziałem tę bogatą wieś, jeszcze nietkniętą przez wichurę, która nad nami przemknęła. Stały tu domy stare, solidne, zasobne, a dokoła szemrały jeszcze starsze drzewa owocowe, rozłożyste lipy, kasztany... Ponad tem wszystkiem górowała dzwonnica kościółka gotyckiego. Pędzili tu cichy i spokojny żywot pracowici, pozbawieni zawiści i pychy ludzie — rodzina Gilletów, ksiądz Chambrun i mój milczący, zawsze zamyślony przyjaciel, René Gra-