Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w Genewie był tak wielki zjazd gości, jak na jesieni r. 1906-go. Coprawda, że nikt też z mieszkańców Genewy nie mógł sobie przypomnieć równie pięknej, ciepłej pogody. Powietrze turkusowe, łagodne, przezroczyste; Lemańskie jezioro, tonące w mgle lazurowej; ciemne korony drzew; klomby, krzyczące jaskrawemi plamami kwiatów; połyskujący w słońcu biały, lodowy turban Montblanc stanowiły zjawisko niezwykłe dla tej pory roku.
Zjechało się więc zewsząd mnóstwo gości. Opustoszały wysokogórskie kurorty i położone na brzegach malowniczych jezior szwajcarskich przytulne, wesołe miasteczka, jak Montreux, Vevey, Lozanna, Morges, Evian, St. Gingolph, a ich sezonowa ludność przepełniła hotele genewskie, urocze nadbrzeże i stary park Mon-Repos. Gwarno było po restauracjach i kawiarniach, lecz największy zgiełk i tłok panował w parku, dokąd napływały tłumy dzieci i młodzieży.
Dorastające panienki i młodzieńcy szukali zacienionych ścieżek i ustronnych altanek, dzieci zaś dążyły ku zielonym brzegom jeziora, gdzie krzaki jaśminowe i ciemne pinje przeglądały się w lazurowem zwierciadle czystej, zimnej toni.
W tajemniczej, szafirowej głębi na białem dnie leżały duże głazy, porośnięte kędzierzawemi wodorostami; sunęły wśród nich chyże czeredy małych, srebrnych pstrągów i groźne zgraje żarłocznych, pasiastych okoni. Dalej od brzegu, za zbiegającemi ku wodzie trawnikami, rybacy, zwinąwszy różowe żagle, rzucali zielone sieci i wyciągali uwikłane w nich trzepocące ryby. Mewy z jękiem szybowały dokoła