W oddali rozległ się huk, podobny do ogromnej, toczącej się kuli, na ciemnem niebie błysnęła migotliwa smuga światła, pocisk z wyciem przeleciał nad wierzchołkami drzew i rozerwał się o pół kilometra od murowanego parkanu zamku.
Gdzieś za horyzontem, ukrytym za dachami zabudowań pałacowych i domów wioski, ryknęły działa francuskie i zaczęły ziać pociskami.
Bitwa nad Marną wchodziła w nową fazę...
Biegli do białego pawilonu dyżurni telefoniści z doniesieniami i rozkazami sztabu.
Oficerowie, nagle zrzucający z siebie opary alkoholu, tłocząc się, wypadali na taras i, w pośpiechu doprowadzając do porządku ubranie, przez trawnik pędzili ku swoim pozycjom.
Gdy czerwony, jak burak, ledwie poruszający nogami major Zuhalten i uduchowiony, złotowłosy baron Mirbach wbiegali w mrok szerokiej kasztanowej alei, francuski granat, zawył nad pawilonem i wybuchnął z ogłuszającym hukiem, prysnąwszy ogniem i dymem.
Hans widział, jak przełamane w połowie potężnego pnia drzewo runęło, miażdżąc grubego Halta, a odłamki pocisku zmiotły bez śladu piękną głowę śpiewaka.
Kilku oficerów, stojących na tarasie, z krzykiem osunęło się na marmurowe płyty, plamiąc je krwią.
— Do bateryj, panowie! Biegiem! Biegiem! — rozlegał się potężny głos pułkownika Volkmanna.
Biały pawilon opustoszał...
Pozostały w nim tylko francuskie sanitarjuszki.
Ich spokój i dostojna rezygnacja nie wstrzymały biegu wszystko depcącego ducha wojny.
Pociski francuskich dział namacały cały teren i, jak gdyby po namyśle, zaczęły padać, wybuchać, wstrząsać ziemią i powietrzem tam, gdzie jeszcze bezładnie odpowiadały im baterje niemieckie...
Spalony przez pułkownika Volkmanna na stosie genjusz francuski nie był jeszcze martwy, bo potrafił w bitwie nad Marną odeprzeć wojska cesarza