Zobaczył bladą, wynędzniałą twarz, okoloną czarna brodą.
Schylił się nad zwłokami, rozpiął bluzę i, wyjąwszy z zanadrza pugilares, przeglądał dokumenty.
Nagle drgnął i z jękiem osunął się na ziemię.
— Podchorąży Wacław Górski... — przeczytał na jednym z papierów urzędowych.
Rozpacz i strach bezmierny zakradły się do duszy Alfreda.
— Zabijamy rodaków, braci, może ktoś z naszych żołnierzy zabije swego ojca! — szepnął.
Nielitościwy los wystawiał Polskę na najstraszliwszą próbę.
Polacy byli zmuszeni mordować się wzajemnie, rozrzuceni po wojskach Francji, Rosji, Niemiec i Austrji.
Umierali jednakową bohaterską śmiercią, lecz jakżeż różne myśli konały razem z nimi!
Ci, co nie chcieli, lub nie mogli walczyć w szeregach legjonów, ginęli
...jak niewolnik marny,
Zawleczony za włosy przemocą
I rzucony pod topór ofiarny.
Nic nie wiedząc dlaczego i poco?
Ci zaś, co „swój życia los“ sami rzucali na stos, umierali za wolność ludu, za nowe drogi szczęścia i spokoju dźwigającej się z gruzów ojczyzny.
Ostatnia iskra wesołości młodzieńczej, ostatni promyk radości zgasły w oczach Małachowskiego.
Stał się ponury i milczący...
Nie mógłby już spokojnie kierować ogniem przeciwko okopom, gdzie być może czaili się rodacy. Prosił więc o przeniesienie go do kawalerji.
— Jakaż różnica? — pytało go dowództwo.
— Przy szarży konnej łatwiej spostrzec, kogo ma się przed sobą, no, i porozumieć się... — mówił, mrocznie patrząc na starszych oficerów.
Tegoż dnia spotkał w sztabie dawnego przyjaciela — rotmistrza Zbigniewa Dunin-Wąsowicza, odjeżdżającego do swego pułku ułanów.
Alfred Małachowski opuścił bataljon i wyruszył z przyjacielem na nowe pozycje pod Rokitną.