Krzyknęła na woźnicę i razem z nim kopać zaczęła grób.
Gdy praca była skończona, wetknęła w świeży kopiec dwa karabiny poległych i zawiesiła na nich hełmy.
Mrok zapadł. Mróz tężał przed nocą. Na niebie zapalały się gwiazdy.
Manon z wieśniakiem powracała ku swemu furgonowi.
Nagle od strony dalekich pozycyj niemieckich błysnął projektor, liznął białym żądłem pole, oświecił samotne postacie, pobiegł dalej, lecz wnet powrócił i zatrzymał na nich swe oślepiające oko.
Huknęło działo i zagrzechotały kulomioty.
— Mój Boże... — jęknął wieśniak i bezwładnie osunął się na ziemię.
Z trudem podniosła Manon rannego i pomogła mu wgramolić się do furgonu. Wsiadła na kozioł i popędziła konie.
Pociski rwały się ztyłu, bliżej do okopów francuskich, lecz jeden granat upadł niedaleko od drogi i pęknął, rozrzucając ziemię i kamienie.
Spłoszone konie zerwały się i poniosły. Próżno sanitarjuszka usiłowała wstrzymać je. Pędziły przed siebie, oszalałe z przerażenia.
Skręciły z drogi, przecięły pole, i zbiegłszy na dno niegłębokiego wąwozu, stanęły same.
Manon zeskoczyła na ziemię i podeszła do furgonu.
Ranny żołnierz głośno jęczał i, widocznie, w malignie wołał co chwila:
— Marta! Marta...
Oficer ze strzaskaną szczęką, zaciskając ją obydwiema rękami, usiłował coś powiedzieć.
Manon weszła do furgonu i pochyliła się nad nim:
— Siostro... ten wieśniak... już umarł...
Zapaliła latarkę i zajrzała w twarz leżącego na słomie człowieka.
Miał otwarte, pełne przerażenia oczy i krwawą pianę na wargach. Nos mu wydłużył się i zaostrzył, a koło ust i powiek już wypływały ciemne cienie.
Przeżegnała się i pokryła umarłego derką.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/142
Ta strona została przepisana.