Słaniający się niemiecki żołnierz z trudem kierował końmi. Siedząca obok niego, owinięta w kołdrę, uszytą z różnobarwnych gałganków, francuska sanitarjuszka patrzyła przed siebie nieruchomym, nieprzytomnym wzrokiem. Dwaj niemieccy żołnierze w hełmach kroczyli tuż przy furgonie, ponurzy i skupieni.
Jeszcze chwila i otoczyli ich wybiegający z okopów francuscy piechurzy.
Manon de Chevalier na wszystkie pytania odpowiadała milczeniem.
Nie rozumiała słów, skierowanych ku niej, a może nawet nie słyszała ich.
Na skamieniałej twarzy zastygł wyraz bólu i wstydu.
Maks słabym głosem, co chwila odpluwając bulgoczącą mu w płucach krew, i oficer ze strzaskaną odłamkiem szrapnela szczęką dawali zeznania, siedząc przed dowódcą odcinka Craonne.
Oficerowie sztabowi stali w milczeniu. Na ich wychudłych, bladych twarzach i w pałających oczach, zjawił się wyraz zaciętości i pogardy.
— To nie ludzie, to dzikie zwierzęta! — szeptali.
— Tak, messieurs, — powtarzał, kiwając głową, starszy z niemieckich żołnierzy. — Już powiedziałem to tam na polu. Ale nie wszyscy tacy, nie wszyscy! Gott!
Zakrył sobie twarz rękami, jak gdyby spadł na niego policzek bolesny.
Krwawa wojna pozycyjna wciąż trwała w Argonnach.
Wszyscy rozumieli, że niemiecką armję wstrzymano w jej pierwotnym pędzie i że losy wojny zależą odtąd od dobrego zaopatrywania wojsk i od ich wytrzymałości nerwowej.
Broniono tu każdej piędzi ziemi. Po bitwach posuwano się lub cofano o kilkanaście metrów zaledwie. Okopy nieprzyjacielskie leżały nieraz tak blisko od