Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— Nie mówmy o tem teraz! — powtórzyła Manon. — To męczy i drażni pana. Musi pan oszczędzać się i dbać o spokój...
Pomyślawszy długą chwilę, dodała:
— O mnie proszę się nie niepokoić. Już dałam sobie radę i życie ułożyłam normalnie w moich warunkach. Jestem spokojna i niczego mi nie brakuje. Chwilami bywam nawet szczęśliwa... Dziwnem, niepojętem szczęściem...
Kapitan boleśnie zmarszczył brwi i ręką zasłonił twarz.
W tej chwili otwarły się drzwi i do pokoju weszło dwóch lekarzy.
Hyli to profesorowie uniwersytetu, którzy odrazu poznali Manon i, powitawszy ją, przystąpili do oglądania chorego.
— Bardzo to szczęśliwie składa się dla pana, kapitanie! — rzekł jeden z profesorów, skończywszy swoje czynności. — Nasz młodszy kolega, panna de Chevalier, będzie najlepszą opiekunką dla pana, jako specjalistka od chorób tej kategorji i kojąco działająca na pacjentów. Nie zwlekając, angażuję panią!
— Panie profesorze... — zaczęła Manon.
— Żadnych wymówek, koleżanko! — zawołał profesor. — Dozór sanitarjusza w takich wypadkach nie wystarcza, pani musi nam dopomóc!
Manon chciała przytoczyć jakiś argument odmowny, lecz poczuła na sobie wzrok Hansa. Spojrzała na niego i drgnęła.
Tyle razy w szpitalach frontowych widziała skierowane ku sobie oczy męczenników, pełne błagania o życie, te źrenice, tchnące nadzieją i tęsknotą nieukojoną, przerażającą. Takie same oczy patrzyły na nią teraz.
W milczeniu skinęła głową.
Lekarze odprowadzili ją do drugiego pokoju i oznajmili:
— Wypadek beznadziejny... Lada chwila zacznie się agonja. Wylew krwi w płucach powinien spowodować zapalny stan o tragicznym epilogu. Dwa, trzy dni i — koniec! Nagłe pogorszenie się stanu na skutek