Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Już nie myślała młoda matka, skrzywdzona przez ludzi, o wychowaniu syna na mściciela, bo nie mogła wyobrazić sobie nawet krótkiej chwili rozłąki z tą dziwną, drobną istotą.
Gdy przypominała sobie życie synka od pierwszych niemal dni, zdawało się jej, że urodził się z mową rozsądną i cichą, bo rozumiała każdy grymas na jego skupionej twarzyczce, każdy ruch i słabe dźwięki jego głosu, brzmiącego skargą i prośbą. Wrażenie to było tak silne, że nie zdziwiła się bynajmniej, gdy dziecko już naprawdę zaczęło mówić.
Pokochała je całym porywem i uniesieniem matki i byłaby szczęśliwą, gdyby nie świadomość ślepoty Henryka i brak najsłabszych podstaw nadziei usunięcia kalectwa.
Wieczorem, po zaśnięciu małego Henryka, poszła Manon do hotelu des Bergues.
Długo wypytywała zwabionego jej cichem pukaniem sanitarjusza o stan zdrowia kapitana, a gdy dowiedziała się, że wkrótce po jej odejściu zapadł w sen głęboki, zdjęła okrycie i weszła cicho do pokoju chorego.
Cicho usiadła w fotelu i przyglądała się Hansowi. Spał spokojnie, a na wychudłej twarzy błąkał się uśmiech szczęścia. Nagle poruszył się, otworzył przytomne oczy i, ujrzawszy Manon, wcale się nie zdziwił, bo bez powitania zaczął mówić:
— Śnił się mi park Mon-Repos... Nad brzegiem, na trawniku bawimy się we troje pani, ja i mały złotowłosy chłopczyk... Słyszę nawet, jak go pani nazywa. Nie! Nie mogę sobie przypomnieć... Nagle zbliża się do nas jakaś kobieta... jasność od niej bije niezwykła... Wyciąga do mnie pudełko... Biorę je i oddaję pani... Otwiera pani pokrywę i nagle widzę łzy radości w oczach i słyszę... słyszę głośny krzyk chłopczyka: „Jakie piękne słońce!“...
Mówił to natchnionym głosem, łapiąc powietrze drżącemi ustami.
Manon, wzruszona i uradowana, podniosła się z fotelu, czując, że coś się dzieje dokoła niej, gromadzą się jakieś niewidzialne, potężne widma, coś tajemniczego i wielkiego zbliża się z nieznanej strony...