— Nie wiem — odparła — pewno, z powodu wojny...
— Ach — wojna! — jęknął, ledwie poruszając ustami.
Po chwili usnął...
Manon usiadła na swojem miejscu, zamyślona.
Czuła jednak bezprzyczynną, lecz wielką radość w sercu i potrzebę powiedzenia o niej komuś bardzo bliskiemu.
Myśl jej pobiegła do małego, białego łóżeczka z niebieską siatką.
Westchnęła z głębokiem uczuciem rzewności i nagłego porywu szczęścia.
Miesiąc upłynął od pierwszego spotkania Manon z chorym kapitanem.
Hans von Essen, mimo groźnej przepowiedni profesorów, nie umarł. Czuł się z każdym dniem lepiej. Już trochę chodził po swym pokoju i otulony kocami siadywał na balkonie, skąd rozlegał się widok na miasto, jezioro i obszerną panoramę Alp.
Z niecierpliwością wyglądał przyjścia Manon, a gdy schylała się nad nim i, jak matka troskliwa, kładła mu dłoń na ramieniu, przymykał oczy i odrazu stawał się małym chłopcem, czującym wielką krzywdę, że jest słaby i nie może biegać lub ciskać kamieni.
Pewnego razu Manon, uśmiechając się radośnie, rzekła:
— Po obiedzie przyprowadzę panu gości!
Podniósł na nią wzrok pytający i skrzywił się.
— O, bardzo proszę, bez grymasów! — zawołała prawie wesoło. — Chociaż cieszę się, gdyż widzę w tem nową oznakę powracającego zdrowia!
— Kogo pani ma zamiar przyprowadzić? — spytał z uśmiechem.
— Bardzo się pan ucieszy, gdy powiem! — odparła. — Przyjechali do Genewy Joe Leyston i Roy Wilson.
— Ach! — zawołał kapitan radośnie. — Znowu będziemy wszyscy razem... Tylko Borysa brakuje...