Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Well? — spytał Leyston, z ciekawością patrząc na Alfreda.
— Nad Anglikami, jak wiadomo, nie ma władzy klimat — rzekł Małachowski.
O, yes! — zawołał z dumą Joe.
— Nad nami też! — zaśmiał się Alfred. — Polacy całe życie spędzali pod kołem polarnem na Syberji, prażyli się i prażą na skwarnem słońcu San Dominga, Brazylji, Afryki równikowej i powracają zewsząd Polakami, zdolnymi do nowych wysiłków mózgu i mięśni.
— Brawo! — wołał ucieszony Anglik. — Ten sam dowód wyższości organizacji angielskiej nieraz przytaczał Cecil Rhodes i Balfour.
— Widzi pan, że miałem rację, a więc serdecznie zapraszamy Anglików do Polski! — rzekł Alfred.
Well! Dziękuję! — kiwnął głową Joe i zauważył: — Jednak rozmowy naszej nie zakończyliśmy, nie powiedział mi pan...
— Sądzę, — przerwał mu Małachowski, — że będzie lepiej, gdy dokończymy jej przekonawszy się, czy myśl Europy po wojnie wejdzie na inne tory, czy też będzie dążyła dawnym szlakiem szaleństwa i zbrodni? To wszak prędko się wyjaśni!
— Ma pan rację... — potwierdził Joe. — Chociaż wydaje mi się, że skoro dowódca niemieckiej łodzi podwodnej mówi o szczerości pomiędzy narodami, to jest nadzieja na coś nowego w stosunkach europejskich...
— Daj to Boże! — ponurym głosem zakończył rozmowę Alfred.
Zaczęli mówić o Manon i Henryku, który wywarł na zimnym Leystonie silne wrażenie.
— Powiedziałbym, że jest to dziecko nadzwyczajne, — zauważył. — Łagodne, mądre, posiadające jakąś nadprzyrodzoną wrażliwość, nieraz wprost przerażającą.
— Nieszczęśliwa panna Manon przeżywa wielką tragedję, mając tak niezwykłe dziecko, dotknięte najstraszliwszem kalectwem! — dodał Alfred.
— Okropne! — wzdrygnął się Joe.