Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/203

Ta strona została przepisana.

— A jednak panna de Chevalier zachowuje spokój i pogodę ducha — zauważył Małachowski. — Widzę w tem dowód nadzwyczajnej siły wewnętrznej.
— O, na froncie słynęła z odwagi i ofiarności! Nazywano ją „świętą!“ — zawołał Leyston.
— Nie wiedziałem o tem — cichym głosem odezwał się Alfred. — Jest to prawdziwa francuska dusza, pełna entuzjazmu, nie gasnącego nigdy, bo pozostaje ciągle w orbicie czynu i rozumie cel, który ją porywa do prawdziwego bohaterstwa. Wielka rasa! Nawet jej szaleństwa mają zawsze cechy genjalności lub objawienia...
Joe nic nie odpowiedział i spuścił głowę.
— Niebabym przychylił tej nieszczęśliwej kobiecie! — wybuchnął Alfred z rozpaczą w głosie. — Serce się rozrywa na widok tego bohaterskiego spokoju!
Yes! Yes! Indeed! — wtórował mu Anglik. — Ktoby mógł przewidzieć, że tak ciężki spotka ją los?!
Westchnął i podniósł się.
Pożegnał Małachowskiego i opuścił pokój, wyprostowany, powolny w ruchach. Jednak Alfred spostrzegł, że Anglik miał głowę pochyloną naprzód, a w całej postaci nie było zwykłej wyniosłości.
Istotnie, Joe kroczył, pochłonięty nawałem myśli i wrażeń.
Wybiegały one po za obręb odwiecznego systemu Wielkiej Brytanji i, chociaż na obcym terenie było to stanowczo niewłaściwe, — Joe lord Leyston czuł się w tej chwili tylko Anglikiem.
— Czy miał ten Polak rację?... — zadawał sobie pytanie.
Podniósł ramiona i głowę, wcisnął w oko monokl, ujrzał siebie w Genewie, na obczyźnie, więc usta skrzywił w pogardliwym uśmiechu i syknął!
O, no, indeed! Never...


ROZDZIAŁ XVI.

W parku Mon-Repos było gwarno. W słonecznych godzinach południowych, gdy jesienne słońce jeszcze dobrze przygrzewało, tłumy dzieci zapełniały