Nazajutrz Manon, Alfred Małachowski, Joe Leyston i Wilson stali przed wagonem Hansa.
Manon była spokojna, prawie oderwana od ziemi. Żyła tylko nadzieją uzdrowienia synka.
Henryk gorzko płakał od chwili, gdy po raz ostatni ucałował swego przyjaciela.
Starzy towarzysze byli pogrążeni w myślach.
Tyle słyszeli o kapitanie von Essen, a taki inny wydał im się w ciągu szczerych rozmów, że mimowoli zadawali sobie pytanie:
— Jak teraz będzie działał ten śmiały człowiek czynu? Jak się ułoży jego życie w ojczyźnie? Czy nie ulegną zmianie jego myśli?
Wątpliwości te wyraził po odejściu pociągu Joe Leyston. Krzywiąc usta, odezwał się nagle:
— Well! Nie wiem, jak przyjmą w Berlinie Hansa z jego krytyką Germanji!
— Kapitan jest śmiałym i szczerym człowiekiem! — zawołał Roy Wilson. Ja mu ufam!
— Tak! — rzekła Manon. — Kapitan von Essen jest szlachetnym człowiekiem i takim pozostanie.
Mały Henryk wybuchnął nagle głośnym płaczem i, tuląc się do matki, skarżył się żałośnie:
— Odjechał dobry, kochany Hans! Nikt tak nie potrafi pięknie opowiadać o słońcu, kwiatach, lazurowem jeziorze i białych duchach gór! Gdy Hans mówił, widziałem to wszystko, a teraz znowu będę ślepy!
Chłopak łkał i szeptał przez łzy:
— Hansie... Miły, dobry, kochany Hansie... Powracaj prędzej!... Będę prosił o to małego Jezusa...
Odjazd Hansa nie wywarł na Manon silniejszego wrażenia. Nie czuła nawet braku przyjaciela, tak samo jak nie opanował jej żal i smutek, gdy wkrótce również jeden po drugim odjechali Joe, Roy i Małachowski.