Mimo zmroku biły zewsząd kaskady przeróżnych barw, — zielone korony drzew, brunatne konary, białe kwiaty jaśminu, wielkie, żółte kielichy lilij i ciemnoszafirowe niebo.
Przebiegał od pni drzew do zielonych krzaków, schylał się nad wonnemi kwiatami, ciężko oddychając i czując, jak serce mu kołacze w piersi.
Płakał i śmiał się.
W kilka dni później Manon w otoczeniu lekarzy wyprowadziła go w dzień do ogrodu, otaczającego klinikę.
Zdjęto dziecku okulary i w tedy Henryk ujrzał słońce, złocące liście drzew, igrające na kwiatach i skrzące się na powierzchni basenu fontanny.
— Słońce! — zawołał przeraźliwym głosem i, chwytając się za pierś i gardło, znowu padł zemdlony, jak wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzał w ciemności niejasną sylwetkę matki.
Z trudem doprowadzono go do przytomności, lecz po kilku dniach już znowu pozwolono wyjść.
Natychmiast wyciągnął obydwie rączki do nieba i zaczął powtarzać w zachwycie:
— Słońce!... Słońce!... Słońce!
Była to namiętna modlitwa piewotnego człowieka, który po długiej nocy kosmicznej poraz pierwszy ujrzał wznoszącą się nad dalekim horyzontem potężną gwiazdę dzienną.
Długo stał w niemym porywie i modlił się bezwiednie.
Wszystko, co umiłowało niewidome dziecko, przelało ono w owej chwili zachwytu i szczęścia w ten gorący szept:
— Słońce!...
Gdy wzruszenie minęło, schwycił matkę za rękę i, niby śpiesząc się, jął żądać natarczywie:
— Mamusiu, prowadź mnie nad jezioro! Nad jezioro!
Stanąwszy na trawniku nad wodą, długo milczał i rozglądał się dokoła.
— Miły, dobry Hans! — szepnął. — Jak ślicznie opowiadał mi o niebieskiej wodzie, lazurowem niebie, białych obłokach dymu i błyszczącym na górach lodzie... Wszystko teraz widzę i kocham... Tylko nie
Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/217
Ta strona została przepisana.