Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/22

Ta strona została przepisana.

— O, nie! — wykrzyknęła dziewczynka. — Alzacja — to nie Niemcy!
— Bardzo pięknie! — zauważył chłopak. — Polska też nie jest Rosją.
— Gdzież jest wasza metropolja? — pytała, przypominając sobie niedawne lekcje geografji.
Chłopak zamyślił się, lecz po chwili podnińsł oczy i twardym głosem odpowiedział:
— W naszych sercach, które nie umieją zapominać...
Manon nie zrozumiała słów ponurego chłopaka i, podnosząc ramiona, szepnęła:
— Dziwne to...
Nagle błysnęła jej inna myśl, więc ujęła chłopaka za rękę i zawołała:
— Jeżeli Alfred (będę tak go nazywała!) chce, to będziemy się razem bawili! Poznam Alfreda z Hansem, Joe i... Borysem. Są to bardzo dobre chłopaki!...
— Dziękuję! — odparł krótko, ukłonił się, wziął walizkę i poszedł w stronę wychodzącej z biura matki.
Manon uważnie patrzyła za nim. Widziała, że był wysoki, zręczny w ruchach i bardzo poważny.
— Podobny do Joego... chociaż nie! Jest on inny. Takiego jeszcze nie spotykałam ani tu, ani w Paryżu... — rozumowała, przypominając sobie słowa nowego znajomego.
Po obiedzie na trawniku, gdzie grano w tennisa, Joe, Hans i Borys czekali na Manon.
Zjawiła się z małem opóźnieniem, prowadząc z sobą nowego przyjaciela.
— Zaznajomcie się szybko, — zawołała, — jest to Alfred Małachowski — Polak!
Chłopcy nieufnie spojrzeli na nieznajomego, jednak wkrótce zaczęli ściskać dłoń jego i wymieniać swoje imiona.
Alfred był dobrze wychowany i trzymał się spokojnie.
Gdy zbliżył się do niego Borys, podniósł śmiałym ruchem głowę i, patrząc twardym wzrokiem, rzekł dobitnie:
— Nie chcę pana obrazić, lecz nie mogę podać mu ręki. Uścisk dłoni jest oznaką pokoju, a nawet przyjaźni, ja zaś jestem i będę przez całe życie w wojnie