Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Mały Henryku! Niegdyś przyrzekłem ci, że będziesz widział i że wszystko, co ujrzysz, pokochasz. Spełniła się moja przepowiednia! Chcę teraz obiecać ci coś innego! Zajdziesz na szczyty śnieżne, jarzące się miljonami iskier, dotrzesz do siedziby białych, dobrych duchów i zaprowadzisz je tak wysoko, że z, niedosięgnionych wyżyn na czarne, złe siły spoglądać będą spokojnie. Duchy, czyhające na ludzi zbłąkanych, są tchórzliwe, a dobre duchy zbyt potulne i ciche. Trzeba więc je przeprowadzić za sobą tam, het! skąd nawet Montblanc wydaje się ziarenkiem piasku, a płochliwe demony przerażą się ich górnego lotu i bez walki ukryją się w ciemnych szczelinach, gdzie wichry śniegiem ich zasypią i skują lodem na wieki!
Henryk słuchał przyjaciela z zachwytem i, chociaż nie rozumiał znaczenia jego słów, cieszył się i powtarzał:
— Chcę dorosnąć jak najprędzej! Jak najprędzej!
Wieczorem, pozostawszy sam na sam z Manon, kapitan długo patrzył na nią, a później, gdy zdumiona podniosła na niego piwne swoje oczy, zaczął mówić:
— Radość i szczęście powróciło do serca pani, więc i w mojem odżyła nadzieja... wtłoczona oddawna na same dno...
Nagle urwał, bo spostrzegł, jak ciemny cień przemknął pod powiekami jej, a koło ust zaryły się zmarszczki cierpienia.
Potarł czoło dłonią i szepnął:
— Rozumiem... rozumiem...
Zaczęli rozmawiać o rzeczach obojętnych.
Pożegnawszy Manon, wyszedł i zatrzymał się przed domem na tem samem miejscu, gdzie stał, przybywszy z Zermatt do Genewy.
Wzrok swój wbił w oświetlone okna i długo trwał bez ruchu.
W ustronnej ulicy nic nie mąciło ciszy.
Księżyc płynął odwieczną swoją drogą.
Gdzieś daleko huczał na jeziorze spóźniony parowiec.
Donosiły się z nadbrzeża ciche dźwięki orkiestry, grającej w kawiarni.