Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Jeden wysoki, wiotki, złotowłosy, o twarzy natchnionej i czarnej przepasce na oku, drugi — mały, ponury, kulawy. Mieli po czternaście lat najwyżej i byli uczniami gimnazjum.
— Dlaczego kulejecie? — spytał kapitan.
— Stara rana, którą otrzymałem we Lwowie, krwawi — odpowiedział chłopak, prostując się.
— Idźcie do szpitala na opatrunek! — rzekł Małachowski.
— Nie, panie kapitanie, bitwa może lada chwila wybuchnąć. Mogę jeszcze pójść na bagnety!
— Jak chcecie, — szepnął oficer, z podziwem patrząc na ochotnika.
— Co się wam przytrafiło z okiem? — spytał złotowłosego chłopca.
— Mam zapalenie tęczówki. Boli oko i razi mnie światło — odpowiedział.
— Jakież mogli przyjąć was do wojska?! — zawołał Alfred.
— Nikomu o tem nie powiedziałem, zapisując się na ochotnika. Objaśniłem, że zaprószyłem oko piaskiem...
Małachowski nic nie powiedział i odszedł, coraz bardziej zdumiony i wzruszony.
Rozumiał, że marzenia twórcy legjonów ziściły się. Cała Polska, wszystkie dusze polskie zostały poruszone i porwane do wspaniałego lotu.
Przekonało go o tem w godzinę później nowe zajście.
Ze wsi przybiegł parobek i doręczył list, wzywający kapitana na chwilę rozmowy.
Podpisane nazwisko było znane Małachowskiemu, więc poszedł.
W chacie ujrzał sędziwego, pochylonego pod brzemieniem lat starca o poważnem, wspaniałem obliczu, i małą, drżącą, wiekową damę.
— Przepraszamy, że odrywamy kapitana od zajęć, lecz pan nam tego nie będzie miał za złe... — rozpoczął starzec.
Małachowski w milczeniu ukłonił się.
— W pułku dowodzonym przez pana, znajduje się nasz wnuk — ochotnik Stanisław Romer...