Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/228

Ta strona została przepisana.

— Tak jest! — odparł z uśmiechem kapitan, bo przypomniał sobie małe pacholę o ogromnych niebieskich oczach, dziewczęcych ustach i przezwisku — „Stasia.“
— Ostatni to członek naszej rodziny, który opuścił gniazdo... — szepnął sędziwy pan. — Ojciec jego i dwóch starszych braci od roku na froncie. Matka i siostra poszły, jako sanitarjuszki...
Staruszka z jękiem dodała:
— Zostawili nam Stacha — najmłodszego, abyśmy pilnowali go... Uciekł do wojska i nic go wstrzymać nie mogło!...
— Tak! Duch w wojsku nie gaśnie! — zawołał z dumą Małachowski. — Wnuk państwa był już w kilku potyczkach. Czem, jednak, mogę służyć?
— Przyjechaliśmy prosić o opiekę nad Stachem... — zaczął starzec i, jak gdyby bojąc się, że będzie źle zrozumiany, dokończył z pośpiechem:
— O opiekę w bitwie... Wiem, że wnuk nasz nie ulęknie się i nie cofnie, lecz gdyby był ranny i umierający, może ugiąć się dusza dziecka... Niech pan wtedy pochyli się nad nim i powie:
„Nic to, mały Stachu! Tak umierał dziad pod Samosierrą, drugi pod Moskwą, trzeci w Wilnie od kul rosyjskich katów. Nic to, bo tego nie zapomni wolna ojczyzna, wdzięczna, kochająca, jak matka, dumna z bohaterstwa synów, idących po zwycięstwo!“...
— Jak matka!... — powtórzyła staruszku i dłoń nad głową drżącą podniosła, patrząc surowo suchemi, groźnemi oczami.
Nazajutrz o świcie Moskale pchnęli swoje pułki do ataku.
W Warszawie słabi duchem w strachu oczekiwali przyjścia bolszewików, porzucali domy i pędzili naoślep. Nawet rząd Witosa zamierzał opuścić zagrożoną stolicę i szukać schronienia w Poznaniu.
Był to zamiar rozpaczliwy, podszept szerzącej się paniki i zwątpienia, czyn — obfity w skutki nieobliczalne, tragiczne.