Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— U nas takich wieszają! — rzekł Borys.
Alfred milczał, milczeli Hans i Joe, wpatrując się w surową, poważną twarz nowego towarzysza.
Hans zamyślił się głęboko. Anglik zaś wyrzucił jedno tylko słowo:
— Rewolucja...
Manon z przerażeniem spojrzała na Alfreda i, dotykając jego ramienia, szepnęła:
— Czy ty też będziesz miał na piersi napis: „śmierć tyranom“, będziesz wlókł na gilotynę strojne panie i poważnych panów, nosił na włóczni głowy zamordowanych?
Chłopak energicznie potrząsnął czupryną i rzekł:
— Nie — nigdy! My na gilotynę nikogo nie poślemy. To nas posyłają na śmierć, bo my walczymy z tyranami, nie z niewinnymi ludźmi...
Joe podniósł na mówiącego blade oczy i szepnął:
Yes! Rozumiem...
— Rozumiesz? — zdziwił się Alfred.
Yes! Anglja podtrzyma was, jeżeli to będzie dla niej potrzebne... — odparł.
Hans tymczasem zbliżył się do Manon i cicho zapytał:
— Kiedy się spotkasz z młodym hrabią?
— Nie wiem — odrzekła. — Ma on zaledwie siedemnaście lat i uczy się w „collège“ gdzieś w Ameryce. — Nie prędko jeszcze powróci do domu.
Hans uspokoił się i poweselał odrazu.
— Chodźcie na daleką przechadzkę za miasto, brzegiem jeziora! — zawołał.
Gromadka, przeganiając się i ścigając, skierowała się ku wyjściu z parku.
Manon szła, otoczona przyjaciółmi, roześmiana i rozbawiona.
Radość, towarzyszka młodości, porwała ich nagle, chociaż, zdawało się, nie było po temu żadnego powodu. Promieniowała ona z szczęśliwego nastroju Hansa, z kipiącej życiem i zdrowiem zgrabnej postaci dziewczynki.
Nawet surową twarz Alfreda rozświetlił uśmiech wesoły. Joemu żywiej błyszczały blade, zimne oczy.