Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Henryk de Chevalier robił szybkie postępy w naukach, a także w muzyce, do której miał duże zdolności i prawdziwe zamiłowanie.
W zadziwiającej harmonji rozwijał się fizycznie i umysłowo, a serca otaczających go i nawet przygodnych znajomych coraz bardziej lgnęły do niego.
Nad wieczorem, gdy w kawiarni przed cudzoziemskiem towarzystwem niespodziewanie wystąpił Łaski, Henryk z Neuville’em powracali z dalekiej przechadzki. Profesor opowiadał mu o Alpach, a zachwycony chłopak zwracał pałające oczy ku łańcuchowi zaróżowionych śnieżnych szczytów, marzył o chwili, gdy wstąpi na nie i ujrzy nieznane światy.
Przechodzili przez park angielski.
Nagle Henryk zatrzymał się koło barczystego pana, stojącego przy fontannie.
Nieznajomy stał bez kapelusza i okrągłą, mocną głowę podniósł wysoko.
Widocznie, zapatrzył się na biały turban Montblanc i na siwe pasma mgły, majaczące na czarnych zboczach.
W niebieskich, wesołych oczach był spokój i zachwyt.
— Ten pan dziś pięknie mówił... — szepnął Henryk, dotykając ręki nauczyciela.
Neuville poznał Stresemanna.
Henryk śmiałym krokiem zbliżył się do ministra i, zaglądając mu w oczy, spytał:
— Pan, z pewnością, widzi, dobre, białe duchy gór?
Stresemann popatrzył na chłopaka i, namyśliwszy się, odparł szczerym głosem:
— Nie, moje dziecko, nie widzę, niestety!
— Jaka szkoda! — zawołał Henryk. — Gdy pan mówił dziś, myślałem, że pan może widzieć dobre duchy, którym drogę zagradzają złe demony, czające się w ciemnych szczelinach...
— Nie! nie widzę! — powtórzył Stresemann i westchnął mimowoli.
Westchnieniem odpowiedział mu też Henryk i stał bezradnie, nie wiedząc, co ma dalej robić.