— Ja mam krótki wzrok...
— Patrz nie oczami, ale duszą! — powiedział profesor.
— Duszą?... — powtórzył Henryk i zamyślił się.
Po chwili przycisnął się ramieniem do pana Neuville i, już o nic nie pytając, szedł w milczeniu.
Ponieważ Manon, dowiedziawszy się od Hansa o zebraniu w willi „Róża,“ zechciała posłyszeć Borysa, grono przyjaciół wstąpiło po nią.
Wielka sala i weranda willi była przepełniona publicznością. W tłumie cudzoziemców rosyjscy emigranci stanowili nieznaczną część.
Jakieś młode panny spotykały wchodzących gości i wskazywały miejsca. Nikt nie pytał o nazwiska, nikt się nie zaznajamiał, nikt nikogo nie witał.
— Dziwne obyczaje! — zauważyła Manon.
— Widocznie, chodzi tu o ściągnięcie jak najliczniejszej publiczności! — objaśnił Małachowski. — Z pewnością, usłyszymy agitacyjną mowę.
— O! — szepnął Joe. — Chyba nie w duchu bolszewickim?
Małachowski wzruszył ramionami.
Tymczasem na stojących w pierwszym rzędzie fotelach zasiadło kilka starszych pań, dwóch sędziwych Starców i jakaś wysoka kobieta w szacie mniszki, z głową otuloną białą chustką, ukrywającą całą twarz. Tylko blade, zaciśnięte wargi i łagodnie zarysowany podbródek widniały z pod nisko nasuniętej na czoło płachty.
Rozległ się dzwonek. Szmer głosów ucichł. Na niewysoką estradę wszedł Borys w czarnym surducie z krzyżem na piersi.
Powiódł po sali płonącemi oczami i, dotykając obydwiema rękami krzyża, natchnionym głosem zaczął mówić:
— „O jedno prosiłem Boga mego, abym mieszkał w domu Pańskim po wszystkie dni żywota mego, albo-