Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/283

Ta strona została przepisana.

Umilkł, a po chwili zapytał cicho:
— A czy mój nauczyciel — pan Neuville też może pojechać?
— Poco ci on jest potrzebny? — zapytał Leyston.
Chłopak zmarszczył brwi i rzekł:
— Pan Netwille jest bardzo dobry i chce tak, jak ja, zobaczyć białe duchy gór! O, bardzo proszę, żeby pan Neuville pojechał z nami!
— Doskonale! — zgodził się Joe. — Pojedzie z nami!
Henryk zawisnął mu na szyi, okrywając pocałunkami twarz jego.
— Teraz wiem, wiem z pewnością, że spotkam dobre duchy! — mówił urywanym głosem. — Pan Neuville pozna je nawet w najgęstszym tłumie, chociażby były okryte pyłem.
Wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na chłopca.
— O czem mówisz, Henryku? — zapytał Hans.
— Ja wiem wszystko... — odparł, kładąc palec na ustach i radośnie się uśmiechając.
Szczęście biło mu z twarzy, w oczach zjawiły się płomienie natchnienia.
Pożegnał przyjaciół i pobiegł na boisko.
— Takie będzie nowe pokolenie, o którem mówiliśmy — zauważył Małachowski, patrząc na oddalającego się Henryka. — Będzie miało wesołą twarz, bo zapomni o nienawiści walczących społeczeństw, nie zazna przeczucia zbliżającej się klęski, w oczach i głosie poniesie radość, zrodzoną z jasności dążeń, gdy zjawi się poszanowanie dla ludzi i przyświecać będzie uczucie szczęśliwości, że świat jest piękny, a życie — proste i promienne w błyskach natchnienia, cichego bohaterstwa i potęgi myśli!
— Jak gorąco powiedziałeś to, drogi Alfredzie! — zawołał Hans, bezwiednie przechodząc na stopę największej i najszczerszej poufałości.
Yes, yes, my dear Alfred! — powiedział Joe, ściskając rękę Małachowskiego, a w źrenicach jego zapaliły się nieznane dotąd rzewne ogniki.
Roy Wilson, patrząc otwartemi, śmiałemi oczami, klepał Alfreda po ramieniu i mówił wzruszonym głosem: