Z hukiem i zgrzytem potoczyły się nadół kamienie, zwały lodu i śniegu, zmarznięty piarg.
— Lawina porwała turystów! — krzyknął przewodnik. — Nie widzę ich więcej... Muszę powrócić do schroniska, aby zatelefonować o wysłanie pomocy!
Pobiegł i zniknął wkrótce za skałami.
Henryk patrzał na resztki sunącej lawiny i nagle dostrzegł wśród białej masy śniegu migające w nim czarne sylwetki. Były to kamienie, toczące się wraz z lodem.
Cłdopak podniósł głowę i obejrzał się wokoło.
Wzrok jego padł na Małachowskiego i nie mógł się już oderwać od niego.
Surowa twarz Polaka pałała.
Z oczu bił blask niezwykły, usta rozwarły się, jakgdyby zamierzały wydać krzyk głośny i potężny.
Głuche milczenie, ogarniające tłum, zgrozą przejęty, przerwały i zmąciły dwa jednocześnie rozlegające się okrzyki.
Małachowski i mały Henryk głosami, pełnemi siły i nieugiętej woli, umiejącej żądać i rozkazywać, krzyknęli każdy swoje.
— Na pomoc! Natychmiast! — zawołał Alfred.
— Czarne duchy zrzuciły ludzi do przepaści! Na pomoc! — wtórował mu namiętny głos Henryka.
Pobiegli całym pędem naprzód. Nie dbali o nic.
Nie myśleli o żadnem niebezpieczeństwie.
Widzieli przed sobą jasny cel — zieloną łąkę, na której piętrzyły się teraz kupy śniegu, odłamy skał, zwaliska piargów i kamieni, lodem powleczonych.
Biegli, sadząc przez wyrwy, ostre kamienie i zbiegające z warkotem i pluskiem zimne strumyki.
O nic nie pytali i nie oglądali się, bo wiedzieli, że tam wśród rumowisk leżą ludzie, strąceni przez złe potęgi.
Ledwie nadążając za nimi, pędził Joe Leyston, Hans, potężny Roy Wilson, smagły Kubańczyk-plantator, duński marynarz i oficer-Francuz.
Stała się w tej chwili prawdziwego porywu rzecz dziwna, niewiarogodna a piękna.
Za gromadką, biegnącą na przedzie, prześcigając się i pomagając sobie wzajemnie, pędzili wszyscy: poważni niemieccy dyplomaci, sztywni Anglicy, hałaśliwi, dumni
Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/289
Ta strona została przepisana.