Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/290

Ta strona została przepisana.

ze swych dolarów Amerykanie, sędziwy Neuville i nawet opaśli, ciężko dyszący bankierzy.
Nikt się nie zatrzymywał i nie rozważał.
Widzieli przed sobą jasnookiego chłopca i wiotkiego o surowej twarzy mężczyznę, mknących, jak dzikie kozice skalne, i biegli za nimi, pragnąc dogonić i prześcignąć ich.
Nareszcie Henryk okrążył skałę, z której stoczyła się lawina i zbiegł na polanę.
Wtedy dopiero stanął i obejrzał się.
Ujrzał Alfreda, który wyprzedził go w półdrogi i już działał.
Chłopak uśmiechnął się radośnie.
Dobiegali przyjaciele, a za nimi, ślizgając się na pokrytej trawą pochyłości hali i śpiesząc, zbliżał się cały tłum.
Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na Małachowskiego. Surowy i wątły nagle zmienił się w olbrzyma. Twarz miał natchnioną i jaśniejącą wielkim porywem. Z namiętną wściekłością borykał się z głazami i, zdawało się, bez wysiłku odrzucał je na stronę. Gołemi rękami wyrywał zwały twardego śniegu, rozgrzebywał pokruszony lód i piargowy osyp.
Była to walka z niewidzialnym wrogiem, zacięta i opromieniona poczuciem obowiązku i nadzieją zwycięstwa.
Z pokaleczonych dłoni obficie spływała krew i szkarłatnemi kroplami zastygała na zimnej bieli śniegu.
Mimowoli, uznając nad sobą komendę Małachowskiego, wszyscy porwali się do pracy.
Trwała długo, a odbywała się w złowrogiem milczeniu.
Usunąwszy kamienie i większe bryły lodu, rozgrzebano rękami i laskami śnieg.
Po mozolnych wysiłkach, pozostawiając na śniegu ślady krwi, sączącej się z poranionych rąk, dotarto do zasypanych turystów.
Na szczęście zaryli się w śniegu, wypełniającym głębokie koryto, wyżłobione przez spadające strumyki u podnóża kamienistego spychu. Ugrzęźli w nim, a nowe zaspy ochroniły ich przed spadającemi kamieniami.