Wszystko wydało się drobne, miłe, spokojne i bezbronne z tych cichych lazurowych wyżyn.
Znowu podniósł Henryk oczy w niebo, jakby wzlecieć ku niemu pragnął.
Olbrzymie, złociste, dyszące łagodnym ciepłem oblicze słońca było tuż, tak blisko, że swemi promiennemi włosami muskało głowę chłopaka i witało go nieuchwytnym, a potężnym wołaniem:
— Wyżej! Wyżej!
Wyciągnął ręce ku niebu i krzyknął, niby rzucając wezwanie do walki:
— Słońce! Słońce! Zajdę na szczyty najwyższe i wszystkich ludzi powiodę za sobą!
Tłum turystów w niemym zachwycie otaczał cypel ze stojącym na nim chłopcem i oczu oderwać nie mógł od twarzy gorejącej natchnieniem i niezłomną wolą bohaterstwa.
Z niepojętą radością, zrodzoną w promiennej nadziei, spojrzeli po sobie obcy ludzie, usłyszawszy okrzyk Henryka.
Nie rozumieli, jakie uczucia miotają nimi, jakie myśli budzą się w głębinach duszy, jakie szepty słyszą w tajnikach serca, okrytego lodową skorupą życia.
Pojmowali tylko, że zbliża się coś, co jest jak słońce ze szczytów niebotycznych, dokąd nie dociera myśl znękana, jak orzeł, unikający milczących wierchów śnieżnych.
Nagle rozległ się drżący głos sędziwego człowieka o twarzy bladej i oczach pełnych zachwytu:
— Czytamy w proroctwie Izajaszowem: „Ja — Pan wezwałem cię w sprawiedliwości, ująłem rękę twoją, zachowałem cię i dałem cię za przymierze ludu, za światłość narodom, abyś otworzył oczy ślepych, a wywiódł więźnia z zamknienia, z ciemnicy przebywających w ciemności!“
Od połyskującego szczytu brzmiał uniesieniem i wołaniem namiętnym dźwięczny głos chłopięcy:
— Słońce! Słońce!
Stłoczeni ludzie słyszeli, że od lśniącego, białego, jak rozpalona stal, szczytu brzmiał potężny natchnieniem i żądzą dążenia dzwon.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/294
Ta strona została przepisana.