Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/32

Ta strona została przepisana.

— Mój ojciec uczyniłby to samo! — zawołał Hans, potrząsając głową.
— Jesteście silnemi narodami, mającemi swoje państwa i rządy, więc, na szczęście dla was, zdarzyć się to nie może ani w Anglji, ani w Niemczech. My zaś jesteśmy tymczasem słabi, znosimy zatem długo znęcanie się i krzywdę, aż póki ktoś śmielszy nie zabije wroga. Tak postąpił mój ojciec, tak też będę czynił i ja, gdy dorosnę!
Znowu zapanowało milczenie.
Przerwał je Alfred zimnymi, twardym głosem:
— Niech teraz odpowie ten... Rosjanin, ojciec którego jest jednym z krzywdzicieli, czy nie za to został śmiercią ukarany mój ojciec — Seweryn Małachowski?
Borys długo milczał, aż odpowiedział nareszcie:
— Tak... ale to wszystko jedno, bo ojciec jego był zbrodniarzem.
O! — mruknął Joe i pogardliwy uśmiech skrzywił wąskie usta chłopca.
— Nie!... — podtrzymał go Hans. — W tem jest coś innego... Coś jak na wojnie...
— Panna Corday też zabiła kogoś, a pamiętam, jak mamusia płakała, czytając o niej książkę! — dodała Manon.
— Dziękuję wam, że zrozumieliście mnie! — szepnął Alfred i, nagle skoczywszy ku Borysowi, z rozmachem uderzył go w twarz.
— Wisielec! — ryknął wyrostek, rzucając się na przeciwnika.
Rozpoczęła się bójka.
Nikt nie wątpił, że Alfred ulegnie, gdyż po każdym ciosie rozrosłego Borysa zataczał się i padał, krew ściekała mu z nosa i czoła, lecz zrywał się z ziemi i napadał ruchami szybkiemi i zwinnemi, coraz zręczniej unikając ciosów i zadając je.
Pojedynek się przeciągał.
Przeciwnicy walczyli w milczeniu. Godzina była już późna i nikt z publiczności nie zaglądał do ustronnej alei, gdzie toczył się bój.