Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Hans spełnił groźbę. Przez swój kanał wyprowadził dwa okręty, zatopił jachty Manon i zaczął ciskać kamienie w Patrie-en-fleurs.
— Stój! — krzyknął Roy. — My nie bierzemy udziału w wojnie. Jakim prawem napastujesz nas?
— Zburzę wasz głupi port! — wołał rozwścieczony Hans. — Komu są potrzebne te babskie wersalskie ogrody i te tyki, zamiast domów?
Joe przyglądał się zdaleka całemu zajściu, bo obawiał się wyprowadzić swoje stateczki.
— Wypowiadam wojnę Francji! — wrzeszczał Hans. — Zdobędę miasto i tu założę swoją kolonję!
— Ja nie będę walczył! — spokojnie odparł Roy Wilson. — Jest to bezsensowne job. Budowaliśmy nasze miasta, pracowaliśmy, traciliśmy czas, a teraz mamy to burzyć? Głupio! Bardzo głupio!
W odpowiedzi na to Hans cisnął kamień i uszkodził latarnię morską.
— Słuchaj ty, brutalu! — krzyknął Amerykanin. — Latarnia obsługuje całą zatokę, wszystkie pływające w niej okręty, a więc i twoje. Pocóż masz niszczyć ją? To bardzo dziki pomysł!
Hans w milczeniu ciskał kamienie w latarnię, odbijając od niej kawałki cementu.
Manon blada, z płonącemi gniewem oczami, rzekła poważnym i groźnym głosem:
— Poczekaj, Roy! Patrie-en-fleurs jest mojem miastem i ja się będę broniła.
Powiedziawszy to, zaczęła rzucać kamienie w okręty Hansa, a tak celnie, że musiał się cofnąć.
— Manon, — powiedział Roy ze smutkiem w głosie, — nie mogę więcej pomagać ci. Nie mogę, bo lubię rozumne zabawy, gdzie się coś robi nowego, coś się zdobywa, co ma wartość, lecz burzyć zrobione — to nie moja rzecz!
Wzruszył ramionami pogardliwie i, po raz ostatni ogarnąwszy wzrokiem „Zatokę Przyjaźni“, odszedł, pogwizdując.
Manon pozostała samotna. Czuła się smutna i bezradna, jednak, przypomniawszy sobie brutalność Hansa, zmarszczyła brwi i zamyśliła się głęboko.