Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/45

Ta strona została przepisana.

Z niewysokiego pagórka kilku chłopaków pod wodzą Borysa ruszyło do ataku na miasta nadbrzeżne.
Z dzikiemi okrzykami rozwalano mury, gmachy, przewracano okręty, strącono do wody Joego, potargano sukienkę i warkocze Manon i wkrótce — tylko ruiny pozostały na brzegach „Zatoki Przyjaźni“. Banda napastników z wyciem i śmiechem zmykała w stronę miasta.
Joe, Manon i Hans stali zdumieni i przerażeni nad zwaliskami. Długo nie mogli ochłonąć z oburzenia.
— Bandyta... — rzucił Joe.
Zdrajca i tchórz! — dodał Hans.
— Zbrodniarz! — jęknęła Manon.
Nic więcej nie mówiąc, podali sobie ręce.
Obmywszy ranę Hansa i zatamowawszy krew, wysuszyli na słońcu mokre ubranie i wolnym krokiem ze smutnie spuszczonemi głowami szli do domu.
— Nigdy nie powrócimy już na brzegi „Zatoki Przyjaźni!“ — zawołał Hans.
— Nie wiem... — odpowiedział Joe.
— Powrócimy, gdy będziemy dorosłymi ludźmi! — szepnęła Manon. — Wtedy, gdy nie będziemy głupiemi dziećmi, które o lada drobiazg waśnią się...
— Nie wiem... — powtórzył Joe.
Przez kilka dni spotykali się na placu tennisowym, lecz dawna szczerość i serdeczność zniknęły bez śladu. Każde bowiem z tych dzieci już wiedziało, co ma o innem myśleć, każde z rubaszną prostota odkryło swoją duszę.
Borys unikał spotkania z dawnymi znajomymi i do parku nie przychodził. Alfred, jak dowiedziała się Manon, wraz z matką opuścił Genewę.
Wkrótce cała gromadka rozpierzchła się.
Przed rozstaniem zeszli się raz jeszcze w parku Mon-Repos. Długo patrzyli na siebie, czuli głuchy smutek i ból w sercu, lecz coś potężnego zamknęło im usta.
Powiedzieli sobie zdawkowe słowa pożegnania i poszli w różne strony, nie oglądając się nawet.
„Zatokę Przyjaźni“ spowiła chmura nieufności, bardziej gęsta i jadowita, niż mgła zapomnienia.