Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/46

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ IV.

Minęło siedem lat. Kilkanaście nowych dużych budynków przeglądało się Genewskiem jeziorze. Rozrósł się park Mon-Repos. Miasto wyciągnęło swoje macki ku wschodowi i tam, gdzie niegdyś w „Zatoce Przyjaźni“ wybuchła wojna, zostało usypane i murem wzmocnione nadbrzeże ze stojącemi na niem willami.
Nie zmieniło to jednak wyglądu Genewy. Mocno lazurowe niebo i szafirowe fale Lemanu były te same. Po dawnemu upajało i przepełniało radością czyste, gęste, jak wino bogów, powietrze, pieściło i podniecało słońce, skrzyły się lodowce Montblanc i dalekiego łańcucha Alp.
Miasto przybrało świąteczny wygląd. Wszędzie szły przygotowania do mających trwać trzy dni balów, widowisk i sportowych zawodów na cel dobroczynny.
Rząd szwajcarski zamierzał budować wysoko w górach sanatorjum dla ubogich — chorych na gruźlicę.
Zamożna ludność i wszyscy cudzoziemscy goście poczuwali się do obowiązku przyjścia z pomocą rządowi pięknego kraju, gdzie każdy był otoczony gościnnością i uprzejmością, czując się wśród gór swobodnym obywatelem ziemi.
Bo tak też było.
Najlepiej wiedzieli o tem alpiniści, docierający do najdalszych zakątków. Przecinając zielone hale górskie w chwili, gdy z cichym brzękiem dzwonków powracały z pastwisk trzody góralskie, słyszeli brzmiącą w powietrzu łagodną piosenkę o ledwie dostrzegalnem, pogodnem szyderstwie. Ktoś niewidzialny nucił ją, rozpowiadając o dawnych dziejach: o szczęku mieczów i grzmocie strzałów pod zmurszałemi, rozsypującemi się teraz murami zamków, o ściganiu po miastach wyznawców wiary reformowanej i o jękach i skargach katolików, wrzuconych przez zwycięzców do ciemnych, wilgotnych lochów na śmierć głodową.
Cichy śmiech rozsypywały dokoła dzwonki basowe i wesołe dzwoneczki kóz, a echo biegło od urwiska do