Z Biskry odbyłem podróż na południe, w głąb Sahary.
Natychmiast za oazami, przylegającemi do Biskry, rozpoczyna się kamienista pustynia, martwa i monotonna. Jest to państwo śmierci. Z żyjących istot spotkać tu można tylko skorpiona, skolopendrę i jadowitą wiperę. Nawet ptaki nie zalatują tu, chyba tylko jastrzębie i orły, gdy ujrzą trupa wielbłąda lub muła. Olbrzymie, niezmierzone przestrzenie są pokryte warstwą większych i drobniejszych kamieni, które niegdyś tworzyły łańcuchy górskie, obecnie zburzone do szczętu.
Niby żebra potwornego szkieletu, tkwią w różnych miejscach jeszcze opierające się śmierci większe głazy i skaliste pagórki, poszarpane, popękane i osypujące się przy silniejszych podmuchach wiatru, — bieleją w różnych miejscach długie, zygzakowate wstęgi niegłębokich wąwozów, napełnionych chaotycznemi zwałami okrągłych, obtoczonych kamieni.
Wąwozy te ciągną się, niby olbrzymie węże, w różnych kierunkach. Są to łożyska wyschłych rzek, co umarły tak dawno, że nietylko najstarsi koczownicy, lecz nawet legendy, nie pamiętają czasów, gdy temi łożyskami biegła ożywcza woda. Ziemia wypiła, a płomienne słońce wyprażyło te rzeki do ostatniej kropli, pozostawiając tylko białe kamienie martwego łożyska.
Śmierć szaleje wciąż na tych przestworach, prowadząc dalej i głębiej ponure dzieło zniszczenia. Roz-