Strona:F. Antoni Ossendowski - Pod smaganiem samumu.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

cuzi daleko w morze wysunęli, przyglądał się ponurym, czarnym skałom, wcinającym się w morze już po za obrębem miasta. Bałwany wściekle biły w te skały, wyrzucając wysoko w powietrze swe białe, powichrzone grzywy.
Mahmed usiadł i zaczął patrzeć na tę walkę morza z ziemią.
„Weźmiemy Luteł jutro i odwieziemy tam... widzisz?“ — rozległ się nagle głos za plecami chłopca.
Mahmed podniósł się szybko i przechylił się przez skałę.
Zobaczył na dole dwóch obszarpanych Arabów, łapiących na wędkę ryby. Jeden z nich wskazywał na długi przylądek, który wystawał daleko za miastem.
„Nikt nie domyśli się, aby tam jej szukać!“ — dodał z ochrypłym śmiechem.
„Żeby tylko Abalej dobrze jej ustrzegła do jutra!“ — zauważył drugi.
„No! Na cmentarzu tyle bab teraz, że nikt jej tam od innych nie odróżni, chociażby był to sam Sidi ben Jakub!“ — zaśmiał się pierwszy.
Mahmed nie słuchał dalej.
Leciał już przez port, ledwie nie przewrócił taczki z ziemią, za co popychający ją francuski robotnik cisnął w niego kawałkiem cegły.
Za miastem, na stokach niewysokich pagórków, był rozrzucony cmentarz, otoczony wysoką, zębatą ścianą. W cieniu drzew siedziały biało ubrane kobiety. Jedne z nich modliły się na mogiłach, inne, a takich było znacznie więcej, tworzyły grupy i zabawiały się rozmowami i plotkami, jak to zawsze bywa u kobiet arabskich w piątki, — w te dnie cmentarne. Mahmed, namyśliwszy się przez chwilę, kupił kilka pomarańczy i granatów i pod pozorem sprzedaży owoców sunął przez cmentarz, zaglądając do wszystkich zakątków.
Spostrzegawczy i chytry chłopak wkrótce wywiad swój zakończył bardzo pomyślnie. Dojrzał kilka