nym uśmiechem najłaskawszej z bogiń i największej z czarownic — Wenus.
Tu, przy tem ognisku, przy dźwiękach szemrzącej w impluvium[1] fontanny, Marek, obejmując kolana pięknej kobiety, cichym głosem opowiadał jej swoje życie i dzielił się z swojemi myślami, przed spotkaniem się z Gastar przybierającemi coraz bardziej ponure barwy; snuł marzenia o przyszłem życiu z nią, jedyną i umiłowaną, gdy, po skończonym terminie pobytu w Afryce, przywiezie ją do Rzymu i będzie się chełpił nią na dworze cesarskim, gdzie będzie jaśniała, jak najpiękniejsza gwiazda wśród pięknych matron Rzymu; obiecywał jej wspaniałe, pełne przepychu i rozkoszy życie, gdy jego przyjaciel — boski Antonin nada jej prawa obywatelki Rzymu, czego mu nie odmówi, pomny na dawną przyjaźń i na jego zasługi bojowe.
Gastar słuchała obojętnie o oczekującem ją błyskotliwem życiu i płonęła tylko wtedy, cieszyła się i ręce przyciskała do serca, gdy on, druh i towarzysz cesarza, szalał przy niej, jak prosty młodzieniec, po raz pierwszy porwany szalonym prądem miłości; przy dźwiękach lutni tańczyła mu skwarne tańce pustyni, nuciła stare piosenki, słyszane w rodzimych namiotach, lub z twarzą, pełną przerażenia, opowiadała o straszliwej bogini Tanit, żądnej krwawych ofiar, a darzącej za to ludzi, ziemię i stada — płodnością; o bogu słońca Baalu Hammon, któremu kładziono na wyciągnięte ręce dzieci pierworodne, a on ręce te nagle opuszczał, wrzucając niewinne istoty do płonącego pieca; o Melkarcie, mocarnym i odważnym, i o dobrotliwym Eszmunie, pomagającym ludziom w chorobach ciała i duszy[2], wtedy razem szli przed ołtarz i, patrząc w oblicza straszliwych i dobrotliwych bogów, modły do nich zanosili z wiarą i nadzieją.