Nazajutrz rano wyjechałem z Batny. Miałem przed sobą 120 kilometrów drogi do Konstantyny, jednego z najbardziej malowniczych i odznaczonych burzliwą historją miast Algierji. Samochód pędzi przez kraj, gdzie niegdyś prowadził swoje cywilizacyjne dzieło Rzym, więc już w El-Madher można widzieć resztki starożytnej rzymskiej Casa, a dalej na uboczu — w osadzie Zana ruiny Djany z dwoma łukami triumfalnemi i potężną bramą, prowadzącą na dziedziniec do szczętu zburzonej świątyni bogini; obok czernieją późniejsze ruiny świątyń i fortecy bizantyńskiej. Za rzeką Mahder zwiedzam Medrassen, gdzie wznosi się olbrzymi budynek w postaci wielkiego kopca, złożonego z olbrzymich cyklopowych kamieni i upiększony szeregiem doryjskich kolumn z punickiemi głowicami. Mieszcząca się w środku mała sala służyła niegdyś jako miejsce wystawiania ciała zmarłych władców numidyjskich, panujących tu w epoce, poprzedzającej przyjście Rzymian. Dokoła widnieją mogiły tubylcze i „tumulusy,“ czyli kupy kamieni ofiarnych.
Około Ain-Mlila droga przechodzi pomiędzy dwoma jeziorami, gdzie tubylcy i Francuzi eksploatują sól i gdzie w pobliżu płaskich, przechodzących w równinę Sbakh brzegów, żeruje stadko dzikich kaczek, a po czarnem, cuchnącem siarkowodorem bagnie śmigają kuligi różnych gatunków.
Przecinam obszerną błotnistą równinę, aż nareszcie dostrzegam nagie góry; za niemi zaczynają się pola