żoną! Przez dwa lata myślałem, że Allah przeniósł mnie żywcem do raju, bo każdy nowy dzień darzył mnie nowem szczęściem! I nagle wszystko się zerwało. Zaczęła mną pogardzać, bo to obca krew przemówiła. Nic już nie pomagało, chociaż całowałem ślady jej stóp, modły do niej zanosiłem jak do Allaha, płakałem po całych nocach. Odjechała bez pożegnania, bez żalu, może bez wspomnień nawet. Pchnąłem się nożem, panie... Niech pan spojrzy!...
Rozpiął drżącemi palcami koszulę i ujrzałem na piersi wąską bliznę, wklęsłą i jeszcze szkarłatną.
— Otwiera mi się ta rana często... — ciągnął dalej — ale to nic w porównaniu z tą, która się nie zabliźniła w sercu! Każda ulica, każdy gmach, każde drzewo tu w mieście, przypomina mi ją... Gdy idę płytami chodnika czuję jakbym dotykał rozpalonego żelaza, że stąpam po jej śladach... Ja nie mogę tu żyć, panie! Nie mogę!
Zerwał z głowy „fez“[1] i zaczął targać się za włosy, jęcząc tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się za nami.
Arab był w rozpaczy, dusza w nim miotała się i wyła z bólu i męki. Gdy przechodziliśmy koło mostu Sidi Raszed, przewodnik spojrzał na mnie i szepnął:
— Ten „uali“ Sidi Raszed jest okrutnikiem!
Ze zdziwieniem spojrzałem na Araba.
— Tak, tak! — szepnął, zaciskając pięści. — Żył on tu podczas epidemji, unoszącej setki ludzi. Śmierć odbierała żony od mężów, dzieci od matek, rodziców od synów... Trwało to tak długo, aż mieszkańcy Konstantyny przyszli do Sidi Raszeda.
— Ratuj nas! — wołali z tęsknotą w głosie. — Jeżeli Allah jest na niebie, powinien dopomóc w te dnie klęski i zagłady.
„Starzec wtedy stanął na swojej skale i, podniósłszy ręce ku niebu, zawołał:
- ↑ Czapeczka, noszona podług mody tureckiej, przez zmodernizowanych Arabów i Berberów.