starą dzielnicą — cmentarz muzułmański. Dla tego cmentarza, w dawnej Bu-Saada pozostały jeszcze niektóre rodziny, ponieważ nie chcą one porzucić ziemi z prochami i grobowcami przodków.
Na horyzoncie na prawo — rzeźbi się na tle nieba linja gór, porwana, poszarpana, pocięta kłami złośliwych duchów powietrznych, małych istotek o ciele z piasku, zalatujących tu z pustyni, z wielkiego Ergu, gdzie wiatr wichrzy żółte grzywy piaszczystych fal Sahary i gdzie panuje niepodzielnie i przeraża najodważniejsze serca niemiłosierny król pustyni — Samum.
Te góry — Uennugha, Maadid i Baten — stanowią ostatnie uskoki grzbietów Sahari i Uled-Nail. Zapewne, tam właśnie, w tych szczelinach gór, w chaosie kruszących się skał, przez całą noc dzisiejszą drwiąco i złowrogo śmiała się hiena, a przed świtem — jękliwie wyły szakale...
Idziemy miastem, właściwie — dzielnicą francuską. Bardzo malownicze domki i wille, tonące w zieleni ogrodów, bulwary, obszerny plac ze sklepami i tłumem Berberów i nomadów, przybywających z pustyni na święta do meczetów i kubb.
Pustynia zdaje się być tuż, tuż, bo przed sobą widzę niezmierzoną, łączącą się z horyzontem płaszczyznę zaraz na lewo od gór czerwono-żółtych.
Na placu spotykam znakomitość miejscową, a obecnie wszechświatową.
Jest nią mały, zdaje się, dziesięcioletni chłopak berberyjski. Jakiś amerykański kinematograficzny operator dojrzał go i zakontraktował dla filmów arabsko-saharskich. To zabawne, nad wiek poważne i dumne arabiątko jest obecnie bogatym „Sidi“[1]. — Przeszło obok w cienkim burnusie, w czerwonym fezie z długą czarną kitą jedwabną i przyglądało mi się uważnie, czy poznam go... z filmu. Nie poznałem oczywiście, lecz pokazał mi go miejscowy urzędnik, uprzejmie do mnie wydelegowany przez administra-
- ↑ Pan.