ogniskiem i suszyło bębny i tamburyny. Ludzie wchodzili i wychodzili z meczetu, widocznie na coś czekając.
— Wejdźmy tam! — zaproponował mój przewodnik, ruchem głowy wskazując na meczet.
— Czy tu nie działają przepisy „horm“[1] — zapytałem oględnie?
— Tu patrzą na to przez palce, — odparł.
Weszliśmy.
Wielka sala, skąpo oświetlona, była przepełniona modlącymi się.
Zauważyłem, że „horm“ nie działa tu i w innym kierunku, a mianowicie — kobiety zwykle nie są dopuszczane razem z mężczyznami do przybytku Allaha. Tymczasem tu w tłumie pobożnych zauważyłem dużo zawoalowanych postaci niewieścich.
Jak już zaznaczyłem, w Bu-Saada i wszędzie na pograniczu Sahary, Islam pod wpływem licznych sekt i herezji w znacznym stopniu uległ zmianom.
Na lewo ode mnie, w kącie, ulokowali się muzykanci, mający w rękach klarnety i piszczałki. Gdy się do nich przyłączyli ci, którzy zdążyli już wysuszyć swoje bębny i tamburyny, — orkiestra zagrała. Były to zwykłe, przeciągłe, nieskomplikowane, posiadające bardzo wyraźny rytm, melodje. W głębi meczetu imam[2] coś czytał na głos, monotonnie i jękliwie. Modlący się wzdychali, szeptali słowa modlitwy, lub półgłosem powtarzali za kapłanem wersety świętej księgi. Z minaretu dochodziły falsetowe pienia muezzina[3].
Już chciałem wyjść na powietrze z zaduchu i gorąca, panującego w meczecie, gdy nagle tłum zaczął się szybko rozstępować. Przeciskając się przez ciżbę stojących i klęczących, szła kobieta, z głową owiniętą w brudny burnus. Stanęła przed muzykantami,