Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Chłop dojrzał głuszca. Widzi go oczami leśnego instynktu. Ptak siedzi napuszony, wciągnąwszy głowę w nastroszone pióra kołnierza; w gęstym cieniu ledwie się odcina jego potężny, białawy dziób; szeroki, czarny wachlarz ogona drży chwilami...
Ostry słuch chłopa pochwytuje nowy dźwięk — ostrożny, głuchy łopot skrzydeł i ostry zgrzyt piór, ocierających się o siebie razporaz.
— Słuchajcie, panoczku... — szepce Poleszuk, obróciwszy skupioną twarz ku przyczajonemu za nim myśliwemu.
Jednocześnie rozlega się głuchy łomot, a po nim cichy, powoli milknący szmer. Głuszec zleciał z miejsca „zapadu“ i potrącił gałęzie. — Nie daloko sieł... — myśli Poleszuk i znowu wytęża słuch. Głuszec usiadł na otwartem tokowisku — być może — na wysokiej, nagiej gałęzi sosny, a — może — na ziemi, na polance, zarośniętej gęsto wrzosami i trawami? Nareszcie! — Poczyna się przedziwne misterjum. Dobiegają uszu nieuchwytne niemal tony pieśni. Myśliwi na Polesiu odróżniają — kłapanie, syk, puchanie... mają swe nazwania na poszczególne części tego jedynego hymnu na cześć wiosny i miłości. Poleszuk mawia nieraz, że głuszec „kuje“ pieśń swoją. — Panoczku... — szepce znowu ostrożnie chłop i, skinąwszy głową, robi kilka szybkich, bezdźwięcznych skoków, stając nagle i kamieniejąc znieruchomiony.
Głuszec skończył pierwszą zwrotkę. Była ona pobudką, mrok bowiem rzednąć zaczyna szybko i szarzeć. Do wnętrza puszczy przez gęste listowie jej i igliwie zaglądają jeszcze skrawki nieba.
Głuszec gra, a pod pieśń jego urywaną urywanym szybkim „podskokiem“ podchodzą ludzie.