Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/104

Ta strona została przepisana.

słońca zapalą na piórach ptaka setki połysków i plam migotliwych, kiwnie głową i ni to ze smutkiem, ni to z żalem szepnie, nie patrząc na towarzysza, dla którego w tej chwili czuje tylko pogardę:
— Hłuszec hraje tam ot tamoczko na chwoi. Podskoczycie, panoczku.
Szepnie to i czeka, aż huknie strzał, a z sosny, koziołkując w powietrzu, z klaszczącym łopotem skrzydeł potoczy się czarny ptak, ślizgając się z gałęzi na gałąź, strząsając z nich młode pędy, podcięte śrótem, i suche, obumarłe iglice. — Już po wszystkiem.
Po kniei długo jeszcze tłucze się echo morderczego strzału...
Tok skończony... Skończony dramat wiosennego poranka.
Słońce podnosi się coraz wyżej, ukazując purpurową tarczę swoją, a w duszy Poleszuka, jak mgła nad bagnem, opada jego nastrój cudowny, pełen dzikiego zachwytu. — Patrzy już przytomnie, trzeźwo.
Staje się znów szarym, przyziemnym człowiekiem swych „hałów“. Zrywa czapę z głowy, winszuje zdobyczy, a po chwili przebiegle zerka siwemi oczami i obleśnie kusi triumfującego myśliwego:
— Sady buduć bohatyje panoczku, prijechalib uciej postrelać!