Poleszucy, gdy polują sami, strzelają zwykle z czółen, zamaskowanych gałęziami i sitowiem, co pozwala im zbliżyć się do stada kaczek i jednym strzałem wytrącić kilka ptaków. Na otwartych „ostrowach“ i „hałach“ zdobywają kaczki „skradem“, podjeżdżając na wozie, przystrojonym w krzaki i zielone ajery; szczególnie zaś tępią kaczki podczas „podlinia“, w okresie, gdy ptaki tracą pióra i nie mogą latać. Poleszucy zapędzają wtedy całe ich stada do sieci lub do splecionych z wikliny „zahonów“, i tam kijami już mordują osaczone, bezbronne ptactwo — a to jest wprost ohydne.
Zda się, oddawna winnyby zniknąć te tysiącami tępione kaczki...
Tymczasem pełno ich wszędzie, a późną jesienią i na wiosnę nowe ich nieprzeliczone chmary rzuca na poleskie bagna, zimna mroczna północ i dalekie gorące, pławiące się w słońcu południe.
Bezwiednie znanemi im szlakami bez wiech i rozstajów płyną one w powietrzu, odnajdują dawne lęgi, giną na tych samych „sadach“, te zaś, które oszczędziła śmierć, odlatują drogą, od wieków wytkniętą przez wędrowne, tajemniczo trąbiące klucze i sznury łabędzi, żórawi, gęsi i przez jazgotliwe tabuny swarliwych kaczek.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/112
Ta strona została przepisana.