Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/127

Ta strona została przepisana.

grzędy piasczyste. Do dnia dzisiejszego pozostały jednak olbrzymie przestrzenie — gdzie nijak niemożliwem jest założenie osiedla.
Rozpiera się tam pustynia bezludna, tająca w sobie niebezpieczne bezkresne trzęsawiska, okna głębokie, haszcze nieprzebyte.
Zrzadka zagląda tu człowiek. Chyba że go tu potrzeba przygoni.
Jeżeli jest rybakiem, — sunie bez hałasu w długiej, zwrotnej „czubarce“ i rzuca sieć do nieznanej toni czarnych „rieczyszcz“ i jeziorek, uśpionych za ścianą czorotów i nieruchomych w oplocie zielonych liści lub białych kwiatów wybujałych wspaniale nenufarów. Ani wiosłem pluśnie, ani słowa nie wypowie — jak duch się jawi.
Jeśli to łowiec zabrnie na te „pustacie“ i „nietry“ i ujrzy tam trop zwierza, czy też posłyszy głosy licznego ptactwa, to skleci kureń a najczęściej wprost — „stienkę“ — pochyłą, opartą na dwóch rozwidlonych pniakach ścianę z drągów, byle jak okrytych sitowiem.
Zapłonie przed nią niebawem rozwichrzone, kędzierzawe, zawsze bujne dziecię Dadźbogowe — ognisko i stanie się znamieniem znojnej pracy łowcy i rybaka, a zarazem śmierci dla istot, w kniei, na topieliskach i w toni ciemnej żyjących w ukryciu.
Wolny, bowiem, człowiek lasów i bagien nie zna i nie marzy o wygodach, a natura jego żąda zdobyczy przez mozół i trud.
Krzyczą w duszy jego i we krwi prastare zewy, gdy przodkowie jego pędzili żywot koczowniczy, skradając się tropem tura, łosia