Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/195

Ta strona została przepisana.

Jakby nikt nie pamiętał o tem, że dwa bezmała miljony ludzi od wieków trzebi te puszcze, wydeptuje ścieżki i toruje sobie drogi poprzez bagniste „łuhy“ i olosy, że istnieją tam cisi ludzie, którzy wiosłem prują nieustannie ciemną, leniwą toń rzek i jezior.
Ludzie tej ziemi, jak rysie w kniei, nie lubią obcym na oczy się nawijać, wolą po uroczyszczach swoich, ostrowach i grzędach siedząc, głowy z haszczy i sitów nie wytykając, w odosobnieniu trwać.
Głęboko wżłobiły się w duszę ich ponure wspominki o losach dalekich pradziadów, pod niewiadomemi lężących kurhanami, a najczęściej — wprost w „zybunie“ lub w mule dennym, w oplocie śliskich pędów grążeli. Przybysze, — szło ich tu bezliku, — wszyscy na jedno urobieni byli kopyto. Łupieżcy, krzywdziciele, zbóje...
Gdy po długich latach gwałtów i zbrodni, zamierzali coś innego robić w tym kraju, aby zaznać wreszcie spokoju, — Poleszucy wierzyć już im nie chcieli i wraz z rysiami i łosiami jeszcze głębiej uchodzili w rozwidliny „rieczyszcz“, kluczących po bagnach, do kniei, co stała, czarna, jak noc, za trzęsawiskiem i „nietrą“, którą nawet „sochaty“ omijał, bojaźliwie szczecinę jeżąc na karku.
Z mateczników swych, kryjówek tajnych i bagien nieprzebytych nie wynurzali się nigdy, a, zdybani w nich, patrzyli wilkiem,