Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/197

Ta strona została przepisana.

milczeli ponuro, lub mruczeli słowa rabie a zdradliwe niby torf, pływający na jeziorach, oczeretem zarosłych. Nędzne było ich życie, ciemne, niepewne, zależne od Prypeci, Jariły, deszczu, ryby, trawy, wilków i nieznanych a mnogich „bolączek“, co ludzkie istnienia kosiły niczem kosiarz wprawny, pod korzeń tnący wysoki „muroh“ na hale bogatem — nędzne było.
O Bożym świecie nie wiedząc, modlili się — jawnie do „Spasa“, Bogarodzicy, „świętych Martyna, Jurja, Simeona i Serafina“, błagalnym zaś głosem duszy pogańskiej — do Swarożyca, Lado i duchów wszelakich, aby nic nie wtargnęło do ich życia — nieruchomego, jak toń leśnych jeziór, i ciemnego mrokiem z nich nasączonym.
Nie chcieli o niczem słyszeć i wieści nijakiej dawać o sobie.
Tak przetrwał ten lud najdziwniejszy w Europie dziesięć, a może i więcej, stuleci, wchłonął w siebie potoki obcej krwi, przerobił ją na swoją modłę, spoloszuczył, zatruwszy ją parnemi wyziewami mszarników, siwemi tumanami, wypełzającemi z mroku olszynników, pleśnią zbutwiałych wywrotów leśnych, rdzą i słodkawą zgnilizną iłów rzecznych, a najwięcej ciągłym lękiem swej duszy.
Ani legend, ściśle z krajem swoim związanych, nie przechował, ani pieśni własnej lub baśni nie stworzył, a te, jakie ma, od sąsiadów zapożyczył i po swojemu przerobił; nie zbudował nic trwalszego od życia dwóch pokoleń, stawiając cerkiew, chaty i krzyże z mokrego drzewa i trzcin nadbrzeżnych; nie czuł potrzeby zdobienia ubrania i sprzętów, żyjąc z dnia na dzień i nie umiejąc lub nie śmiejąc oczu podnieść ku dalszej piękniejszej przyszłości. Pod przymusem tylko brał udział w szalejących wokół burzach