Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/199

Ta strona została przepisana.

nie powrócili, albo ujrzawszy swoje moczary i podmokłą puszczę, umilkli na zawsze, z pogardą obejrzawszy się na przeszłość nikczemną.
Poleszuk myśli i troska się tylko o dzień jutrzejszy, resztę swego losu poruczając opiece Boga — tego z cerkwi, lub innego, który przemawia doń z bladego nieba, z promieni słońca, księżyca i gwiazd, z mulistej toni, od pól i łąk, z cmokającego rozgłośnie trzęsawiska, z ponurego poszumu kniei, z groźnych poryków burzy.
Boi się, drży na myśl, że ktoś nieznany zniewoli go do zanurzenia się w wir niepojętego przezeń, budzącego niepokój życia. Drażni to człowieka leśnego i, jeszcze nic nie wiedząc, w przeczuciu zgrozy, nienawidzi już wichrzycieli jego odwiecznej potrzeby bezruchu.
Od tysiącleci cmentarzyskiem stał się ten kraj dorzecza Prypeci.
Szalejące tu epidemje, przez nikogo nie zwalczane, rzucały hojną ręką ziarna śmierci, a tak obficie, że żyjący oswoili się już ze straszną wysłanką bladolicej Mary i śmierć za nowy, niewidzialny kształt życia przyjęli, obcując i gwarząc ze zmarłymi, obdarowując ich i ucztując na ich grobach i narubach, wśród zielsk i chwastów napohostach, gdzie wyrasta drewniana szczecina krzyży