Na kwaśnych łąkach, na mokradłach i cuchnącej zgnilizną glebie olosów schną i, okrywając się blademi skorupami porostów i „jelenich mchów“, padają olbrzymy zielone, a potomstwo ich — koszlawe, scherlałe, poskręcane potwornie stoi nad ich trupami, za życia już butwiejąc i rozsypując się w zgniłki, świecące po nocach. Umierają jeziora, z rokiem każdym zarastając — od brzegów czorotem i wikliną, od dna — rzęsą, grzybieniami, ajerem i wodorostów buremi płachtami, od góry zaś — mchami, bobownikiem i „miecielicą“. Znika zwierz i ryby, tępione bezkarnie i drapieżnie.
Palą się chaty, cerkwie i bory, żarte jak szczapy smolne, przez płomień, co tu hula po zielonym bezkresie, — szkarłatny, wszechwładny pan, „czerwony kur“, Dadźbogowy pachoł swawolny i dziki.
Nawet surma poleszuckich pasterzy — ta z kory zwijana ligawka „truba“ — odzywa się dźwiękiem ponurym, przejmującym niby dalekie wołanie lutej Mary, czekającej ostatniego pokłosia.
Brzmi w jej żałośnym jęku utajone a nigdy niewypowiedziane przeczucie nieuniknionej zagłady i namiętne pragnienie, aby przyszła w ukryciu przed okiem ludzkiem, przed zgiełkiem gdzieś daleko wrącego i wichrzącego się życia, co nigdy tu dotrzeć nie miało sił.
I nagle... od dalekich, nieznanych Poleszukom miast i ludzi, od zgiełkliwego, pracą i walką brzemiennego życia oderwały się jakieś burzliwe — nie zagładę, lecz życie niosące — potoki i niepowstrzymanie wlały się do łożysk „rieczyszcz“ poleskich.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/200
Ta strona została przepisana.