Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/36

Ta strona została przepisana.

łatne sztandary, biegną te ognie i miotają się po zarzecznych „metrach“ i grzęzawiskach przepastnych. Chwilami wdzierają się w gąszcz suchych trzcin i w radości rozszalałej płomieniem buchają popod czarny pułap nawisłych dymów, ścinając, rwąc i zgarniając zmarniałą na mrozie czerń roślinną, ciskając wokół gorejące żagwie i sypiąc w mrok snopy skier czerwonych.
Tam znów, pożarłszy łup bogaty, przypadają te ognie dzikie do ziemi i płaszczą się na niej, pełznąc powoli ognistemi strumykami, cienkiemi, jak rozżarzony do czerwieni drut stalowy; żywią się tu wystającemi ponad śnieg kępami mchu, rzadkiemi źdźbłami kamienicy i dziatłowiny, narzutami szarych, martwych „żabr“ i suchemi pędami wierzby, aż dociekną do dalekiej ściany bajorów, do jakiegoś matecznika martwej porośli, aby znów rozszaleć w rozradowaniu ziem, albo, dobiegłszy kresu, — przywrzeć do ziemi i sczeznąć...
Szlaki na śniegu, przerżniętym płozami, i przeprawy przez lód rzeczny czernieją coraz bardziej, czernieją i wcinają się głębiej, niemal do samego torfowiska, do ziemi, do piachów, do lodu nawierzchni.
Coraz więcej sam przebywa te drogi zimowe. Chłopi wiozą żyto do młynów, pędzą bydło na targ, zwożą na pobliski tartak lub do chutoru pnie zwalonych w puszczy drzew, a ogień, siekiera i dłóto wyżłobią czółno z dębu — tę jedyną więź głuchych zapadłych „ostrowów“ ze światem, gdzie słuchy tylko krążą o tym bagnisto-leśnym kraju i jego ludzie, nieufnym, milczącym, ciągle stroskanym, nawet