Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/41

Ta strona została przepisana.

— Żelaznym zamkom zamykaju, żelaznym zamiotom zakidaju u noczy i u dzień, — nas rabów Twoich, Hospodzi Boże, spasi i, świety Juryj, zasieczy. Amiń!
Ale stary „striclec“, doświadczony gajowy, inaczej na tę sprawę spojrzy i, nadsłuchując, długo będzie trząsł głową, aż szepnie z przejęciem:
— Panoczku, to „kunica“ (kuna) skradła się do śpiącego głuszca i, skoczywszy, wpiła mu się zębami w szyję. Po głuszczu już! Nie będzie on więcej tokował na wiosnę!
Stęknie i westchnie leśny człowiek — odwieczny łowiec, niepoprawny kłusownik, zawistny o zdobycz innego rabusia i drapieżcy.
Nieraz rozlega się w kniei skrzypienie stwardniałego śniegu i miękki tupot mknących racic. To sarny, zwęszywszy wilki, pomknęły w mroku, naoślep miotając się w haszczach.
Niedawne to jeszcze czasy, gdy inne słyszano tu stąpanie — powłóczysty, rozgłośny, łosiowy chód. Lecz teraz nie roztrąca on łopatami swemi obciążonych śniegiem gałęzi, nie strzyże czujnemi „łyżkami“ i nie wciąga mroźnego powietrza rozdętemi chrapami. Wytępili go Moskale i Niemcy w dobie toczących się nad Styrem, Stochodem i Prypecią bojów, a tych, co pozostały, wytropił i wykończył Poleszuk. Uchronili je tylko Radziwiłłowie w swoich roz-