Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/42

Ta strona została przepisana.

ległych włościach i z nich sczasem, być może, rozpierzchną się rozmnożone łosie po dawnych stojankach wśród olosów, na skraju hałów i na najdalszych ostrowach.
Zima, gdy śniegiem przyprószy i okryje cały kraj, zdradza leśnych mieszkańców puszcz i borów. Największy i najmniejszy zwierz wychodzą po nocy na żer, szukając go na hałach, a nawet w pobliżu osiedli ludzkich. Toteż Poleszuk-łowiec w ciemne noce opuszcza chatę i stanąwszy koło „tynu“ — ogrodzenia z zaostrzonych palów, słucha i chwyta każdy dźwięk, dobiegający od czarnej ściany lasu, aby wiedzieć, dokąd ma pójść o świcie na tropienie zdobyczy. Trwa ta noc zimowa, tajemnicza aż do godziny, gdy głucho i krótko zakracze kruk, krzykną nagle obudzone wrony, skrzeknie sroka i sójka wrzaśnie bezmyślnie.
Na wschodzie tuż nad białą, kulistą powłoką ziemi brzeszczeć zaczyna szkarłatna kreska, cienka niby nić starannej prządki. Już pies zaszczekał na chutorze... Zaryczał wół w zagrodzie i zarżał koń...
Wreszcie dobiega głuchy głos człowieka — modli się mrukliwie lub przeklina...
Świta...