Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/46

Ta strona została przepisana.

rować obfitość wody, czy nieść ją ku żółtym wybrzeżom słowiańskiego Bałtyku, czy ku ciemnym, ciepłym falom turecko-tatarskiego Czarnego Morza? To też mimo, że wypełnione już po brzegi, — wzbierają powolnie, nie wiedzieć gdzie i jak ujmując całą powódź, i bez pośpiechu, bez syku wirów i warkotu fal, płyną leniwe a groźne — przyjmie je granitem słane koryto Dniepru.
Jednak wiosna, „naklikana“ przez dziewuchy chutorowe i wiejskie, nie śpi — raz zbudzona jęła się wielkich prac.
Roztapia ona coraz to nowe zaspy, połacie i wydmy śnieżne, zgarnia białe czapy z łapiastych świerków i szron z nagich gałęzi dębów, sokorów, brzóz, grabów, jesionów i wierzb z nad Mozyrza, Łani, Jasiodły i Bobryka, wyciska wodę z zamarzniętych bagien, trzęsawisk i nietr Zarzecza, Czortowa, Lutycy, Wargany, Moroczna, błot Hryczyńskich, Kaczajskich, Petrykowskich, z każdego hała, bieli i błonia, aż przesiąknie je i okryje zimna jeszcze, obfita „nieciecz“. Budzą się, zbierają, ruszają długo zastygłe wody.
Wtedy wzbierać zaczyna, ni to zdyszana, ni to spiesząca się Prypeć, a z nią razem — najmniejsze jej odnogi i każde rieczyszcze. Unoszą one kry przeogromne, przepasane czarnemi drogami, żelazem kół pocięte i nawozem końskim powalane; porywają szałasy i kurenie nadbrzeżne, czasem dach z podmytej chaty, smętne krzyże „pohostów“-cmentarzy, drzewa zdarte z brzegów i z łach.