Nad trzcinami latają kaczory — rzadko, po dwa, po trzy. Przylatują tu z jezior, zaczajonych wśród olszyńców, aby sprawdzić, czy wzrasta młódź po szuwarach i czy prędko sama sobie radzić zacznie.
Nad zielonym kobiercem błot i nad puszczami panują jastrzębie i pokrewne im bractwo drapieżne, chciwe zdobyczy, a łupu nigdy niesyte — wysoko zawisłe w swych podniebnych lotach.
Pod brzegami rzek i korytami małych ich odnóg suną „duszehubki“, „czubarki“ i „podjazdki“. Stojący w nich Poleszucy drągiem odpychają swe czółna, idące równo bez odchyleń, niczem gondola wenecka, a szybko i bez hałasu. Czasem tylko zaszeleści i rozchwieje się potrącony pęd trzciny lub pluśnie spłoszona ryba.
Co robią w tych odludnych, małodostępnych ustroniach ci milczący, szarzy, powolni jakgdyby ciągle skradający się ludzie?
Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/60
Ta strona została przepisana.