Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Aby tylko „świetyj Martyn“ nie poskąpił ich, a już rybacy wyłapią wszystkie, co do ostatniego, najmarniejszego wijuna, do najdrobniejszej „uklei“ i ościstego, jak szczoteczka do zębów, jersza.
Bartnicy i pasiecznicy chodzą koło barci na drzewach i koło ułów, spokojni o dobytek pszczeli, bo ziemia rodzi bez liku „kraski“ — kwiaty słodkie i wonne, a pszczoły podbierają z nich miód.
Od dni ornych aż do sianokosów i żniw, a nawet aż do zwiezienia urodzaju do „humien“ — stodół poleskich, kładzionych w zrąb z sosnowych okrąglaków, opartych na dębowych słupach, — nikt zazwyczaj w tym leśno-bagiennym kraju nie zwykł umierać.
Każdy ma pracy wbród, więc musi ją wykonać; zresztą nikt nie miałby czasu na obrządki pogrzebowe — długie i kosztowne, więc najsędziwsi nawet, do ziemi przybici brzemieniem lat dziady i staruchy, wzdychając i stękając, robią swoje i — żyją, czekają.