Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Prawdziwym „kniaziem na hałach i popławach“ był zawsze łoś rosochaty, przebywający w najgłuchszych olszyńcach i na skrajach podmoczonych, grząskich puszcz, — spokój tam miewał zawsze.
Wielki i ciężki zwierz, zbrojny w rozłożyste „łopaty“, majaczył, jak widmo, w gąszczu łap świerkowych, w kłębowisku gałęzi i krzaków, przez które silną swą piersią się przedzierał.
Nikt nie śmiał tknąć mocarza, chyba jakiś stary, z głodu rozzuchwalony i wściekły ryś spadł mu kiedy na kark, lecz, zrzucony potężnym otrząsem szczeciniastej skóry, ginął pod potwornym łbem rogatym i pod ciosami szerokich, ostrych racic. Zrzadka tylko osaczały łosia większe zgraje wilcze — i to w lutym, na ruję. Wtedy rogaty byk ulegał nieraz przewadze zwinnych drapieżników, chociaż nie obawiał się pojedynku nawet z burym władcą kniei — niedźwiedziem, odpierając go uderzeniem rogów, a w razie niebezpieczeństwa znikając mu z przed czerwonych ślepi, oddany pędowi silnych nóg.
Czy w puszczy, czy na pustaciach, wszędzie czuł się łoś we własnym żywiole. Żadne grzęzawisko nie było mu niedostępne.
Biegnąc płaskim, powłóczystym truchtem, jakgdyby się ślizgał po nawierzchni „nietr“, wyrzucając strugi rdzawej „niecieczy“, sunął w oparach „wyżarów“, ni to zjawa chybka, wszędzie przeszedł